KARPATY MARMAROSKIE 1989
Uczestnicy: Tajemnik, Tadek, Bolów dwóch
Wiosną, dojrzewa decyzja o konieczności spenetrowania Karpat Wschodnich.
Ponieważ Czarnohora jest nieosiągalna, pada na Karpaty Marmaroskie.
W połowie czerwca wyruszamy przez Lwów do Czerniowiec i dalej do Suczawy.
Zwiedzamy miasto (Tajemnik z Misiem byli tu 13 lat temu na rowerach). Wieczornym pociągiem przeprawiamy się przez grzbiet Karpat
w dolinę rzeki Wyszów i wysiadamy na stacji Leordina.
Przechodzimy przez most i wkraczamy w dol. Ruskowej Rieki.
Na noc zatrzymujemy się w wiacie na przystanku autobusowym we wsi Ruskowa. Jest to też miejsce zebrań wiejskiej
młodzieży, która opowiada nam różne ciekawe rzeczy w czterech językach (rusiński, rumuński, niemiecki,węgierski),
dziwiąc się, że nie znamy żadnego. O świcie młodzież się rozprasza a my podchodzimy na
stromy stok Veżi po prawej stronie Ruskowej rzeki. Ok. dziewiątej jesteśmy na łące grzbietowej.
Walimy się w wonną trawę i śpimy do popołudnia. Ok. 16 ruszamy dalej.
Naszym celem jest Pop Iwan, najbardziej interesujący szczyt w Karpatach Marmaroskich. Początkowe kilometry to połogi i
bezleśny grzbiet.
Dalej stromo podchodzimy na Ripę (ok. 1700m npm),
równie stromo schodzimy i zaczynamy podejście pod Pipa Ivana. Widzimy wielkie stado owiec, a za chwilę widzi nas pastuch.
Na jego cicho wydawane rozkazy otacza nas ze dwadzieścia psów. Pastuch żąda paszportów, psy wyją i biegają dokoła, my truchlejemy.
Niestety, FRONTIERA i ACCES INTERZIS.
Wracamy w stronę przłęczy, schodzimy na widoczną rówień (Capul Grosilior) i rozkładamy biwak przy strumyku.
DZIEŃ DRUGI
Rankiem opuszczamy się stromo w
dolinę potoku Repede i wchodzimy w masyw Farkua. Stary płaj jest w wielu miejscach
rozjechany spychaczami i w końcu gubimy go w jakimś żlebie. Wspinamy się nim prawie pionowo
przez wysokie na chłopa progi i wreszcie wychodzimy na otulony mgłą grzbiet. Widoczność nie przekracza paru metrów,
natomiast dochodzą do nas niepokojące odgłosy - jakieś stękania i tupot. Na polecenie Tadka dajemy nogę do lasu i wskakujemy
na jakiś wykrot. Za chwilę z mgły wynurza się potworny byk i staje przy naszym wykrocie. Próbujemy go namówić do odejścia waląc
kołem po łbie, aż do jego złamania ale jedyną reakcją bydlaka jest mruganie oczami. W końcu z godnością odchodzi, a my odczekawszy
dłuższą chwilę wychodzimy z lasu na połoninę i rozbijamy namioty pod spiętrzeniem grzbietu.
DZIEŃ TRZECI
Ranem odbieramy
defiladę zwierząt podążąjących na pastwisko a potem wyruszamy w stronę przełęczy
między Mihailekiem( 1918m) a Farcauem(1961m). W zagłębieniu przełęczy leży duże jezioro Vinderei.
Jego wschodnią połać
zamyka grzęda łącząca Farcau z Mihailekiem, obrywająca się kilkusetmetrowym urwiskiem.
W oddali widać grzbiety Połonin Czywczyńskich. Nadchodzi grupa Rumunów składająca się z jednego VIP-a
(ze skórzaną teczką i w półbutach) oraz orszaku towarzyszącego w strojach ludowych tzn. w gumiokach i tyrolskich
kapelusikach. Mają również paprykowaną słoninę i flaszeczkę. Po zbrataniu się z Wołochami ruszamy stromą ścieżką
na szczyt Farcau'a a po zejściu ruszamy olbrzymią połoniną Rugaszu w dolinę Ruskowej Riki.
W Ruskowej Wsi oddajemy się tak ulubionemu przez nas pijaństwu. Spotykamy przyjaciela, który mieszka w wozie cygańskim
bogato wyposażonym w sprzęt audio video (z Polski). Cygan oferuje nam wszystko czym chata
bogata, my jednak z dziewczętami robimy sobie tylko zdjęcia
Na koniec obrażamy Ważną Personę (brata Milicjanta) i idziemy spać do hotelu.
DZIEŃ CZWARTY
Rano gospodarz wręcza nam mandat na 2 000 lei,
za zakłócanie porzątku i straty materialne. Wyrzucamy go do kosza. Niekończącą się wiejską ulicą wleczemy się w upale,
na szczęście na rogatkach jest knajpa i jest zimne piwo. Po zasłużonym odpoczynku zaczynamy podchodzić na zaczynający się za wsią
grzbiet wiodący na Pietrosa Budyjowskiego (1854m) przez Pecialu (1729m). Tadek z młodszym Bolem grzbietem, Tajemnik ze starszym trawersem,
narażając pierwszą dwójkę na niepotrzebny niepokój i stres. Słusznie więc, po spotkaniu, Tadek po raz kolejny zwalnia Tajemnika z funkcji
kierownika wycieczki, naubliżawszy mu przedtem.
Grzbiet jest dość wąski, a z polanek można oglądać zniszczone całkowitą ścinką i mocno zerodowane okoliczne stoki. W okolicach
bezleśnego szczyty Pecialu rozbijamy biwak. Skuszony "vaterką" jak nazywa ognisko, przychodzi watah z niedalekiej stai.
My mamy latarki i papierosy on wiadro żętycy i świeżą bryndzę.
Gadamy chwilę , bo to Rusin, jak większość pasterzy. Potem wypijamy żętycę (Bolowie z niejakim obrzydzeniem) i idziemy spać.
DZIEŃ PIĄTY
Na drugi dzień idziemy na Pietrosa. Po drodze spotykamy grupę młodzieży z nauczycielem,
zbierających młode pąki sosny. Częstują nas smażonym mięsem z wielkiego słoja.
Ze szczytu Lutoasy
schodzimy stromym wyrębem, ale już z młodym porostem. Im niżej (a mamy do dna doliny Vaseru ponad 1000m w pionie) tym gąszcz większy.
Czasem wystają nad nim kozie łby, a czasem łby pastuchów. Wreszczie zaczynamy zsuwać się drewnianymi rynnami zrobionymi dla spuszczania drzew.
Lądujemy przy osiedlu drwali o swojsko brzmiącej nazwie Cozia. W Vaserze próbujemy łowić ryby, ale nas wyganiają. Oglądamy groby niemieckich
żołnierzy z I wojny. Rano wsiadamy w kolejkę jadącą w dół Vaseru. Wagony z drewnem przeplatane są wagonami z bryndzą i wzdłuż pociągu
ciągnie się smuga zdrowego, mocnego zapachu. Z Wyszowa Górnego pociągiem dostajemy się do Borszy. Z dworca zabiera nas tubylec,
pozwalając rozłożyć namioty w swoim ogródku. Jego miła żona przynosi nam miednicę duszonych ziemniaków i wiadro mleka.
Wczesnym ranem ruszamy na Pietrosa Rodniańskiego górującego po drugiej stronie rzeki.
(wypiwszy wcześniej butelkę koniaku z gospodarzem). Gospodarz przydaje nam swojego synka (na oko 12lat) jako przewodnika.
Ten błyskawicznie się przygotowuje wkładając klapki na nogi, a do kieszeni kilka cebul wyrwanych z grządki przed domem.
W południe jesteśmy na szczycie (2 303m). Odkrywa się widok na główny grzbiet Alp Rodniańskich (Pietros leży w bocznym).
Wyglądają jak nasze Tatry Zachodnie, tylko są bardziej strzeliste i wydają się zupełnie puste.
Z przełęczy między głównym szczytem a bocznym, zwanym Piatra Alba (Białe Skały)
schodzimy do pięknego kotła prawie kilometrowej szerokości i 500-metrowej głębokości.
Na dnie jeziorko, na zboczach kozice. Na morenie czołowej stacja meteo. Wygodną ścieżką schodzimy do Borszy na piwo.
Na drugi dzień żegnamy przemiłych gospodarzy i ich kilkunastu sąsiadów rozdając im resztę naszych dóbr (zupy, kawa, latarki )
i TO JUŻ KONIEC.
Przebyty dystans 92km do góry 5900m.
Exit