CZARNOHORA - GORGANY 1990r.
Uczestnicy: Tajemnik, Tadek, Bolów dwóch
Po doświadczeniach 1989r. postanawiamy podnieść sobie poprzeczkę i wyruszyć w krainę marzeń - Huculszczyznę. Indywidualny wyjazd jest niemożliwy. Wyjeżdżamy więc pod egidą biura podróży. W planie trzy dni we Lwowie i wycieczka w góry. Lwów sprawia wrażenie zaniedbania i opuszczenia, Aż trudno uwierzyć, że był kiedyś grodem stołecznym. Jednak miasto to przede wszystkim mieszkańcy. Już pierwszego dnia Tajemnik zostawia paszport i pieniądze na przystanku trolejbusowym i dalsze dwa tygodnie przebywa na terenie CCCP nielegalnie. Idziemy na mszę do katedry łacińskiej p.w. WNMP Przed katedrą grecką Św. Jura położoną pięknie na wzgórzu podpisujemy jakiś ukraiński protest, czy też petycję. Katedra ormiańska jest zamknięta. W kościele oo Benedyktynów zwiedzamy muzeum ateizmu razem z wycieczką młodzieży z Izraela, której opiekun tłumaczy z polskiego na ichni co przedstawiają święte obrazy i figury. Oczywiście jedziemy na Łyczaków. Na cmentarzu przykre wrażenie robią stare groby zajęte przez sowieckich generałów. Groby Orląt w nieładzie, lecz niektóre już odbudowane przez pracowników polskich firm. Część cmentarza zajmuje baza samochodowa. Jedziemy pociągiem do Stanisławowa, a potem dwoma taksówkami do Worochty. Z Worochty do Żabiego (Werchowyny) zatłoczonym autobusem. Nie czekając ruszamy w górę doliny Czarnego Czeremoszu ,z widokiem na Popa Iwana 2022m, poł.kraniec Czarnohory . Po paru godzinach marszu skręcamy w boczną dolinę w której lezy Dzembronia - kiedyś przysiółek Żabiego. Widoczny posterunek milicji zmusza nas do wejścia w las. (Tajemnik nie ma paszportu). Wspinamy się na grzbiet Skorusznego 1551m i na wielkiej polanie rozkładamy biwak.
DZIEŃ DRUGI Po przejściu kulminacji Skorusznego stajemy na polanie u progu Stajek 1745m. Polaną biegnie szeroki płaj, lecz zdaje się schodzić w dół. Badamy jego pierwsze 200m. Nie wygląda zachęcająco, więc ruszamy przez kosówkę śladem ścieżki. Po kilkunastu minutach wszelkie ślady znikają i jesteśmy w środku zielonego piekła. Kosówka na trzy metry wysoka, jest bardzo stromo i bardzo mokro, a w nas wściekłość i rozpacz. Z tej rozpaczy, a może wściekłości opróżniamy jedyną butelczynę, jaką zabraliśmy ze sobą. Po kilku godzinach (i zdobyciu 250m w pionie) stajemy na grzbiecie Stajek. Rozczarowanie jest duże, gdyż kosówka tak samo gęsta (na mapie z 1932 jest w tym miejscu połonina). Zaczynamy schodzić grzbietem,w zasadzie nie dotykając powierzchni ziemi (konary kosówki mają 20 - 30 cm. Po pewnym czasie natrafiamy na ślad dawnej drogi lub cieku wodnego. Nadal trzeba się przedzierać, lecz przynajmniej dotykamy butami gruntu. Jeszcze pół godziny i wchodzimy na polankę pod Smotrecem 1896m. Po całodziennych męczarniach i przejściu ok. 4 km rozkładamy biwak.
DZIEŃ TRZECI. Podchodzimy na szczyt Smotreca w bocznym grzbiecie Czarnohory i schodzimy w siodło pod Popem Iwanem. Kiedyś było tu studenckie schronisko, teraz została tylko podmurówka. Zostawiamy plecaki w ruinach i wspinamy się na szczyt Popa Iwana. Z daleka ruiny obserwatorium wyglądają niesamowicie, jak z z filmu o wampirach siedmiogrodzkich. Na miejscu oglądamy potężne mury z resztkami wykładziny z korka i grzejnikami c.o. Nostalgia.
DZIEŃ CZWARTY. Ruszamy grzbietem w stronę drugiego końca Czarnohory, starając się zidentyfikować poszczególne wzniesienia i przełęcze. Na pewno udało się to w przypadku kotła Gadżyny i Szpyci, bocznego grzbietu najeżonego iglicami skalnymi do których niejaki Tolo Drzewiecki leśnik z Wołynia strzelał z rewolweru wywołując lawinę, która go zresztą zasypała. (Przynajmniej tak napisał Józef Bieniasz w powieści "Lawina idzie") Docieramy do kotła pod Turkułem w którym leży Niesamowite Jezioro. Biwakujemy.
DZIEŃ PIĄTY. Rankiem jeszcze raz oglądamy okolicę, a potem pakujemy się i podchodzimy na Turkuł (1932m npm) wiszący nad naszym biwakiem. Pod Pożyżewską pogoda do tej pory znośna pogarsza się błyskawicznie, robi się ciemno i zaczyna padać śnieg. Na naszej mapie z 1930 widzimy ścieżkę odchodzącą od grzbietu Pożyżewskiej na przełęcz Harmanieską pod Pietrosem Czarnohorskim (2002m npm). Odnajdujemy ją z niejakim trudem i cudem. Po dwóch godzinach rozbijamy namioty na przełęczy.
DZIEŃ SZÓSTY. Spędzamy go w namiotach słuchając bębnienia deszczu, a także jedząc puree ziemniaczane z pasztetem.
DZIEŃ SIÓDMY
. Mimo prawie zerowej widoczności postanawiamy wyjść na szczyt Howerli. Wchodzimy tam w dwu niezależnych zespołach w odstępie paru godzin (jakby napisali taternicy).
DZIEŃ ÓSMY. Schodzimy w dolinę Lazesztiny. Pogoda się poprawia, wychodzi słońce i tylko po olbrzymich połoninach Pietrosa błądzą białe obłoki. Dochodzimy do wiejskiej drogi. Wyciągniętym krokiem mijają nas dwie Hucułki. Bolo radzi przyspieszyć, bo pewnie pędzą do autobusu. Tajemnik twierdzi, że raczej do tramwaju,ale przyspieszamy i rzeczywiście - jest przystanek i jest autobus. Dojeżdżamy nim do Jasini zwanej też Korosmezo leżącej nad Czarną Cisą. Tam czekając na przywóz chleba do sklepu w pobliskim barze popijamy ze słoików po dżemie wino lane z dystrybutora. Przywożą chleb i dziki tłum unosząc nas ze sobą napełnia sklep wyszarpując z koszów bochenki i rzucając (albo nie) pieniądze na ladę. My zdobywamy siedem sztuk. Przed sklepem spotykamy wycieczkę z Polski. Oni się dziwią, że nie chciała nam się palić kosodrzewina, a my że u nich na jednego przewodnika przypada 7 uczestników wyprawy (u nas na jednego uczestnika trzech przewodników) Wyruszamy w górę Czarnej Cisy, ale tuż po minięciu ostatnich zabudowań Jasini (osiedle pid Poharem) rozkładamy biwak.
DZIEŃ DZIEWIĄTY. Wędrujemy kilkanaście kilometrów doliną mając z lewej (orog. z prawej) Bliźnicę i Świdowiec, a z prawej (orog. z lewej) Połoninę Czarną w Gorganach. Dolina kończy się stromo. Wspinamy się myśliwskimi ścieżkami przez liczne mostki (z jednego Tajemnik zrobił efektowny pad na plecy do strumyka) na przeł. Okole. Wiemy, że na przełęczy stało kiedyś schronisko węgierskie, a obok przy źródelku obelisk z napisem, że tu jest źródło Cisy. Madziarzy traktują Cisę jak Polacy Wisłę, czyli jak rzekę narodową. Kiedyś od źródeł do ujścia leżała w Państwie Węgierskim. Po zrzuceniu plecaków przez jakiś czas szukamy tych miejsc. Bezskutecznie. Nocujemy w szopie z sianem.
DZIEŃ DZIESIĄTY
Otrzepujemy się z siana i wyruszamy w stronę Bratkowskiej. Zaraz za przełęczą przechodzimy przez bazleśne wzgórze. Późniejsza analiza wykazała, że tam właśnie było kiedyś szukane schronisko a poniżej obelisk. Podchodzimy na Bratkowską, która kończy długi grzbiet Poł. Czarnej. Nastepnie przechodzimy dwa samotne szczyty - Gropę 1763m i Durnię 1709m. Z nich widoki na cel naszej wycieczki. Teraz grzbiet obniża się do ok. 1000m. Przy podejściu na Pantyr 1225m, Bolo wybiera swój wariant drogi i tracimy go z oczu. Nie czekamy na niego, bo zmierzcha, a do Przełęczy Legionów mamy jeszcze 4 km. Biwak rozkładamy już po ciemku. Młody Bolo zamartwia się brakiem Starego, aż zaczyna go boleć serce, czy tez wątroba. Pocieszamy go, przecież został mu jeszcze Bolo Średni.
DZIEŃ JEDENASTY Rano oglądamy
KRZYŻ LEGIONÓW. Tablice są czytelne, krzyż częściowo podpiłowany. Przychodzi Bolo wesoły i najedzony. Ugoszczono go w szałasie pod Pantyrem. Odwiedza nas Hucułka z Rafajłowej. Mówi po polsku Ojcze nasz.., bo wybrała w szkole( w 1939) lekcje religii rzymskiej. Fasuje paczkę papierosów. Ruszamy bardzo stromo na Taupiszyrkę 1517m npm, długi grzbiet porośnięty kosówką. Pierwszy raz widzimy wykopane słupki graniczne. Przechodzimy przez Taupisz na wielką polanę Ruszczyna leżącą u podnóża Sywuli. Tam rozkładamy biwak.
DZIEŃ JDWUNASTY. Ranek wstaje zimny i mglisty. Postanawiamy jednak ruszyć na Siwulę (1815m). Podchodzimy we mgle ścieżkami i bez na szczyt. Widoczność zero. Po zejściu zwijamy namioty i ruszamy płajem na wschód, zostawiając starą granicę, czyli kordon jak mówią miejscowi, towarzyszący nam od Bratkowskiej. Płaj biegnie płaskocią u podnóżem grzbietu. Mijamy Negrową (1604 m) całą w horhanie (gorganie), Bojaryn (1679m). Z polany pod Bojarynem piękne widoki na Poł. Czarną, Świdowiec, Busztuł i Bert. Tajemnik chce w tych pięknych okolicznościach zrobić ostatni biwak, Tadek nalega, aby iść dalej. Tajemnik namawia, Tadek oponuje. Bolowie jak zwykle cicho siedzą. W końcu ruszamy dalej, lecz marudzie nie będzie to wybaczone przez następnych dwadzieścia lat. Płaj wchodzi w las i traci na wysokości. Po kilku km rozbijamy namioty na błotnistej drodze.
DZIEŃ TRZYNASTY. Schodzimy w dolinę Salatruka. Znów nazwa budząca dreszcz. (U każdego, który mając 10 lat czytał Józefa Bieniasza opowieści o niedżwiadku, buszującym nad tym potokiem.) Kąpiemy się w Salatruku, mimo że temperatura wody jest chyba ujemna, a po godzinie drogi jesteśmy w Rafajłowej na przystanku autobusowym przy cerkwi. I to już KONIEC.

Exit